niedziela, 18 września 2011

Tanzania na dziko, rysunki naskalne w Kondoa

Nocleg- pod gwiazdami na dziko a zamiast prysznica miska za namiotem. Na szczęście mamy wodę. Coś obsikało namiot w nocy, a z dala dobiegało wycie likaonów.

Znowu przemierzam Afrykę, tym razem w towarzystwie Agnieszki, Agi, Zbyszka i Ziuty. Bawimy się świetnie, jedziemy sobie samochodem z napędem na 4 koła, otwieranym dachem, przewodnikiem-kierowcą i kucharzem. Wieziemy namioty, plecaki, zapas wody i jedzenia. I stolik z krzesłami oraz lampę naftową - luksus. Na wniosek większości zapuszczamy się w tereny mi jeszcze nie znane: do rysunków naskalnych w rejonie Kondoa. Na mapie wygląda to nieźle: leżą blisko trasy łączącej Arushę z Dodomą, stolicą Tanzanii. Musi być przejazd. Tak na oko to 200 km w jedna stronę, co to dla nas. Dojeżdżamy wieczorem, po długich godzinach przedzierania sie przez pylista, czerwoną drogę. Tyłki bolą, oczy szczypią, duch wytrzęsiony na wybojach. jeszcze tli się odrobina wieczornego słońca, ruszamy z przewodniczką na poszukiwanie skalnych dzieł. Sam spacer jest piękny, bezlistne baobaby zdobią afrykański krajobraz, wielkie kaktusy jak drzewa mrugaja do nas zielono. Chodzimy sobie po tej Afryce w zachodzącym słońcu i chłoniemy przestrzeń. Są: skały z rysunkami. Tzn niewielka część, bo tak naprawdę są porozrzucane na 2 tysiącach km kwadratowych. Nie ma tu żadnych turystów, tylko wioski z ciekawymi i uśmiechniętymi dzieciakami. No cóż,dzisiejsze dzieła naskalne zyskały komentarz Zbyszka: "ja takiej wysokiej sztuki nie rozumiem" i faktycznie wyglądają niepokojąco znajomo: czy to samolot? Sprzed tysiąca lat? może ptak tylko? Ale to na pewno żyrafy. Tak, trzy albo cztery. Już ciemno, wracamy do obozowiska. Niespodzianka: nasi chłopcy porozkładali zielone brezentowe namioty, rozstawili stolik  i krzesła, zapalili lampę. Brakuje tylko gramofonu, a scena jak z "Pożegnania z Afryką". Mieszkamy na dziko nad wyschniętą rzeką, pod gwiazdami. Siedzimy przy stole w świetle lampy naftowej, a czarna Afryka dookoła.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Pralnia pod Baobabem

"Good morning" z kilkunastu dziecięcych gardeł powitało nas w szkole. Podobno 90% ludzi na wyspie nie zna angielskiego nawet podstaw. My tego nie czujemy, ci co chcą z nami rozmawiać język znają. reszta nie ma szans na czerpanie z turystyki. Stąd właśnie tu Kasia i Piotr- codziennie wkładają do małych głów porcję słówek. Przyszliśmy poprzyglądać się ich pracy. Wita nas egzotyczna dyrekcja- w kolorowej chuście i z maluchem na plecach. W sąsiedniej klasie- czekoladowa nauczycielka z kolorowym turbanem śpiewa po angielsku. I Kasia z Piotrem- siedzą z dziećmi w kółeczku wprost na podłodze . Mundurki i zasmarkane buzie.


wielki jak BAOBAB

pralnia pod baobabem 



jambiani


Idziemy dalej- do wielkiego baobabu rosnącego na środku wsi. Pamiętacie baobaby ze zdjęc? wszystkie mają pękate pnie i łyse gałązki na szczycie. A tu niespodzianka- ten nasz ma normalne zielone liście! Później dowiadujemy się, że tak bezlistnie to baobaby wyglądają zaledwie 3 miesiące w roku, gromadzą wtedy też wodę w pniu, stąd beczkowaty kształt.Upał, że przestawienie nogi staje się wielkim wysiłkiem. Obejmuję mojego pierwszego w życiu baobaba - przytulam się do szorstkiego pnia. jest wielki. Po drugiej stronie pnia miejscowe kobiety, barwne jak ptaki w swych chustach , przyszły zrobić pranie. Bardzo nie lubią zdjęć, jak wszystkie kobiety na wyspie,błyskawicznie zasłaniają twarze przy najmniejszej próbie. Ale my nie ścigamy ich obiektywem z ukrycia, siadam sobie razem z nimi na korzeniu drzewa. Zaciekawione zagadują w suahili, patrza, potem dotykają moich włosów i spódnicy. Oswajamy się nawzajem i lody pękają! mamy piękne zdjęcia,i żegnani uśmiechami po 2 godzinach pełzamy w upale dalej.
Wieczorem znowu ognisko pod gwiazdami- czy to na pewno to samo niebo? wydaje się bliskie, na wyciągniecie ręki, usiane milionami gwiazd (  naprawdę mają ich jakoś więcej).Po plaży nocą biegają tysiące krabów- przejście wśród nich na boso to wyzwanie, pryskają na boki i biegają wystraszone. Sąsiedzi wspomagają bębnami i gitarą, ocean szumi, bębny dudnią, ogień trzaska- wkładam tą chwilę do szufladki w pamięci.

niedziela, 30 stycznia 2011

Zanzibar- ciag dalszy!Snoorkowanie w oceanie, zielona mamba i zanzibarski slon!

Tego dnia po kawie na wspanialym tarasie, w towarzystwie juz wczesniej opisanych gosci sniadanie. Masa owocow, potem dopelnienie i... nic sie nie chce!  Ale po krotkim lezakowaniu decyzja: dzis bedziemy snoorkowac! W tym celu niezbedna lodz nadal nam niezastapiony w domu Kongwe- czlowiek od wszystkiego( tak go zapamietamy). Prawie domownik, choc pracownik!
Lodzia wyplynelismy na zaglu- lodz  dlubana w drewnie, z patyczkowyni nozkami po bokach- taki miejscowy trimaran. Wlascia\wa nazwa to ngalawa.Zagiel trojkatny, wciagany za pomoca miesni( tez naszych). Pomimo duzych fal z latwoscia ta lodzia doplynelismy do rafy. Po chlupnieciu do wody z calym sprzetem okazalo sie , ze nielicho jednak faluje, niewiele wiec widzielismy. Ale co sobie poskakalismy na lodce po falach to nasze!!

Po poludniu nastepna atrakcja : Jozani Forest.
Dotarlismy tam na stopa- jak zwykle nie jest to tak trudne jak w Polsce. Wsiadamy na pake wielkiej ciezarowki. Za jazde placimy odpowiedziami na kilka milych pytan- i dostajemy zapraoszenie na wieczorna impreze w Paje- sasiedniej wiosce.Moze skorzystamy? W jozani forest spotyka sie malpki- takie wyjatkowe typowo zanzibarskie. Poniewaz jest upalne popoludnie, spia na galeziach lezac na zwisa.chodzimy po tej zanzibarskiej dzungli z przewodnikiem. Nagle pokazuje cos wsrod galezi- wytrzeszczamy poslusznie oczy i nadal tylko liscie.W koncu jest- cos jak jasno zielona liana - aaa!!!! to zielona mamba we wlasnej osobie. Spi i wcale nas nie goni. Powaznie! mamy zdjecia. Najedlismy sie dzikiej guawy i spotkalismy skaczace malpie stado. Wcale sie nie baly, zerkaly na nas z ciekawoscia, a jedna usilowala nas osikac.Zartowalismy z przewodnikiem- szkoda, ze tu nie ma sloni! a on, ze sa. i jak na zamowienie droge przebiega zwierzatko wielkosci szczura, robiac straszny halas- a nos ma dlugasny, jak slon trabe.
Wieczorem ognisko z atrakcjami- gramy na bebnach pod gwiazdami.

I-szy dzien w Jambiani

Weranda z widokiem na ocean indyjski i domowa atmosfera to jest to. Staramy sie nie wynurzac na slonce- to swiatlowstret po wczorajszym.  W hotelu mieszkaja  Piotr i Kasia, wolontariusze z Polski. Ucza dzieci w przedszkolu jezyka angielskiego. Przylecieli na Zanzibar na cale 3 miesiace.Ucza sie tam tez jezyka suahili. Po poludniu kapiel w oceanie-prawie nic nie widac pod woda po tych wielkich falach.Ale, jest cos ciekawego- na dnie widac cos co wyglada jak male poletka pomidorow- pomiedzy palikami rozciagniete sznurki a na nich wsparte krzaczki. To uprawy alg, to po nie wlasnie do wody wchodza kobiety w bajecznie kolorowych sukniach. Na dnie widac wielkie, czarne jezowce - az strach pomyslec co byloby po nadzianiu sie na kolce!!!!!!!
Noc juz zapadla, tj 10  p.m. wszyscy byli spiacy, wiec hop- do lozek.
Poranek niestety przychodzi zbyt szybko, ale na szczescie jest kawa, ktora pobudza zmysly i cialo!

Nareszcie przeprowadzamy się na prawdziwą plażę, ten upał jest nie do wytrzymania! ruszamy z plecakami na wschodnie wybrzeże- do Paje i Jambiani. Vanilla hause- poznajecie? Polski dom nad zanzibarskim morzem

Trzeci dzień, a już ciężko mi sobie wyobrazić chłód i śnieg. Tu upał. I w tym upale ruszamy kompletnie w ciemno na dworzec dala-dala i na wschodnie wybrzeże. Nie wiemy co nas czeka, kogo spotkamy, gdzie będziemy spać i co jeść. Uwielbiam to! Ale na razie obciekamy potem na pył rozgrzanej drogi. Nasze plecaki jadą na dachu, my w szoferce na rozgrzanej do czerwoności skrzyni biegów. Razem z nami jedzie para z Izaraela. Tak sobie jeżdżą po Afryce już trzeci miesiąc! są mistrzami ekonomicznego podróżowania, czyli prawie za darmo. Super! dołączamy do nich, mają jakieś namiary hotelowe. Po kilometrze przeczołganym z plecakami w południowym słońcu- jest nasz hotelik, czyli chatki na piasku i przemiła obsługa wprost z Europy. Niee!!! nie mają wolnych miejsc, na rozbicie namiotu też się nie zgadzają. Padamy. Zostawiamy u nich plecaki i pełzamy w upale szeroką białą plażą. Pukamy do "drzwi " innych hoteli palmowo- chatkowych. Niestety, albo obłędnie drogie (tylko udają takie chatkowe), albo pozajmowane. Ręcznik na głowie polewany wodą- to trzyma przy życiu. Czwarty kilometr za nami- a przed nami ... chyba w oczach się mieni. Mały przytulny hotel, jak stworzony dla nas. Jeszcze tylko wracamy po plecaki.. stopem najszybciej. Pół godziny i jesteśmy, podwiezieni wypasionym jeepem z klimatyzacją. Czekoladowa  i obwieszona złotem mama dwóch wykształconych synków zabawia nas rozmową na temat historii Węgier i Polski. I podrzuca pod same drzwi. Dajemy jej nasz adres na pożegnanie, gdy wybierze się w końcu w swoją wielką podróż, zatrzyma się u nas w domu. Fajnie!

sobota, 29 stycznia 2011

Do Nungwi na północ Zanzibaru, Jamboo! mambo! czyli cześć i jak się masz, podróż miejscowym dalal-dala i kino na świeżym powietrzu.

drugi dzień podróży. Miejscowym dala-dala pojechaliśmy do wioski na północnym brzegu wyspy.Dworzec w Stone Town to miejsce na oddzielną opowieść. Serce wyspy, co chwilę wyjeżdżają busiki dokąd tylko chcesz. Połączony z wielkim targowiskiem, można w nim miło zabłądzić.W busiku z białych byliśmy tylko my, współtowarzysze podróży o czekoladowej skórze. Kobiety przekolorowo ubrane pięknie się komponują z czerwoną ziemią, soczystą zielenią bananowców, błękitem wody i szarością nieba, zerkają spod chust ciekawie.Na plecach maluch, na głowie torba. Tak! Bo niebo tutaj jest mniej błękitne od wody. Półtorej godziny i dotarliśmy. Spacer przez wieś w wielkim upale i dzieci wołające: Jambo!!! czyli cześć w suahili. Plaża z białego miłego piasku i papasi- kolorowi chłopcy coś ci sprzedający co chwilę. Ubrani a to w kolory rasta a to w ciuchy masajskie, wszystko załatwią i dostarczą, nie musisz palcem kiwać na tej plaży. Fale przywitały nas wielkie, łodzie nie mogły wypłynąć, ale można było skakać jak w Bałtyku.Wracaliśmy już o zmroku, mijając wioski z domkami z rafy koralowej (romantyczniej brzmi niż wygląda). Z ciemności wyłaniały się place przy drodze, i tłum mieszkańców przed wspólnym telewizorem. Kino na świeżym powietrzu.

czwartek, 27 stycznia 2011

Afryka dzika

I wyladowalismy na afrykanskiej ziemi lekko nieprzytomni po sniadaniu o 3a.m. Nairobi przywitalo nas porannym chlodem (tak, tak!) ale takim z gatunku przyjemnych. Przesiadka na Zanzibar i fruuniemy dalej. Pod nami czerwone przestrzenie niezamieszkane i zielono aksamitne gory upstrzone domkami i poprzecinane piaszczystymi drogami. I nagle z czerwonej ziemi wyroslo cos jak stozek wulkaniczny ze sniegiem na plaskim szczycie - taak, wlasnie przelecielismy nad Kilimandzaro.
Zanzibar buchnal w nas goracem. ' powalilo nas goraco, jakiego od dawna nie zaznalismy- tj. od ubieglego roku w Indiach...
Z pewnoscia bedziemy opisywac co ciekawsze wydarzenia, ktore na naszej drodze utawi los! 
Spotkalismy prawdziwego Masaja pieknie ubranego w czerwone kocyki i koralikowe bransoletki. Wygladal cudnie! mam zdjecia, jak mi sie uda nastepnym razem to wrzuce.

Zjedlismy tez slynna zanzibarska pizze przyrzadzona na ulicznym stoisku , popilismy ja sokiem z trzciny cukrowej i zagryzlismy slodkim mango. Taak, milo sie zaczyna..

wtorek, 18 stycznia 2011

Warkoczyki do Afryki


Jechać z warkoczykami do Afryki to jakby wozić drzewo do lasu... Niestety, nie będę mogła już skorzystać z przydrożnego "zakładu" fryzjerskiego i poddać moją głowę sprawnym rękom w kolorze czekolady.
I nieśpiesznie spędzić rozgrzany afrykański dzień wśród roześmianych dziewcząt, z przerwami na obiad i inne życiowe czynności.
 Miałam już okazję spotkać takie uliczne salony piękności w Bangkoku. Na ulicy Khao San wieczorem rozstawiały się stołeczki i nawoływaniem wabiły klientów. Nieco później już wszyscy pracowali aż furczało, przekształcając bladych wysokich przybyszów z Europy w wytrawnych obieżyświatów za pomocą warkoczyków właśnie, albo kosmatych dredów. Dla odważnych jeszcze opcja z tatuażem... azjatyckie wyrafinowane smoki szczerzą się zachęcająco. Mama i tata się zdziwią nieco.. Znajomi padną z wrażenia...
a szef w pracy ... nie wiem, bo nie mam :)
Khao San w Bangkoku
Ania

wtorek, 4 stycznia 2011

wyruszamy!

Już bilety kupione! przyklepane - 25 stycznia wylatujemy z Berlina i po 12 godzinach lotu z przesiadkami wysiadamy na gorącym, kolorowym Zanzibarze. Bilety kupione w bardzo dobrej cenie : 2100zł , lot powrotny z Nairobi w Kenii. Właśnie tonę w tomach książek o Afryce - improwizacja wymaga solidnych studiów, żebym dokładnie wiedziała co? gdzie? kiedy? i jak się tam dostać.
Na Zanzibarze chciałabym spotkać wielkiego palmowego kraba. Potrafią być naprawdę wielkie, do 12 kg, a szczypcami łupią orzechy kokosowe. Niestety, są też przysmakiem dla ludzi - czy został jakiś niezjedzony?

ania